Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ks. Bernard Czernecki na spotkaniu w Domu Zdrojowym już 18 maja

Jan Dziadul, Marek Kempski
Ks. Bernard Czernecki "Wiarą i węglem ciosany" - to tytuł książki z wywiadem-rzeką poświęconej właśnie słynnemu prałatowi z Jastrzębia. W poniedziałek w Domu Zdrojowym odbędzie się spotkanie autorów książki z księdzem i mieszkańcami. Początek o godz. 18.

Ks. Bernard Czernecki ma na karku już 85. wiosen, a w połowie 2014 r. minęła 60. rocznica święceń kapłańskich. Kawał życia na naszym ziemskim padole, z tego większość w sutannie. Ksiądz Bernard, wieloletni proboszcz parafii pw. Najświętszej Maryi Panny Matki Kościoła w Jastrzębiu – Zdroju, był świadkiem historii wielkiej, związanej z powstaniem Solidarności i upadkiem komunizmu oraz tej małej – zamkniętej choćby w tajemnicy spowiedzi kilkudziesięciu tysięcy wiernych.

Rozmowa Jana Dziadula i Marka Kempskiego

- A pierwsza parafia, czy ksiądz pamięta swoje pierwsze kroki na kapłańskiej drodze po święceniach w czerwcu 1954 r.?

- Pewnie, pierwsza parafia, to jak pierwsza miłość. W Katowicach – Brynowie, blisko kopalni „Wujek”, stał skromny barak i to była cała parafia pw. Najświętszych Imion Jezusa i Maryi. Proboszczem był ks. Paweł Lubos, który objął parafię dwa lata wcześniej z zadaniem budowy kościoła – a ja byłem pierwszym jego wikarym. Proboszcz wynajmował pokój w prywatnym domu, który był kancelarią parafialną, kuchnią i sypialnią. Dla mnie nie było tam miejsca. Długo prosił parafian, aby i mnie ktoś przygarnął. No i wreszcie po wielu namowach i prośbach dostałem pokoik z umywalką, pod nią wiadro, z wodą na korytarzu i ubikacją na dworze. Warunki misyjne, ale wspominam je jako najpiękniejsze i najradośniejsze probostwo.
Pamiętam pierwszą kolędę na osiedlu fińskich domków. Proboszcz powiedział, że szybko wrócę, bo mieszkają tam socjalistyczni repatrianci z Francji i Belgii - wydaleni stamtąd za polityczną działalność. Nastawiał mnie, że większość drzwi mogę zostać zamkniętych. A tu szybko po osiedlu rozniosło się, że po kolędzie chodzi syn Józka Czerneckiego, tego strzałowego, co z Kobióra codziennie dojeżdża. No i pierwszy cud w moim kapłańskim życiu się stał, jakbym Pana Boga złapał za nogi. Światła się zapalały – drzwi otwierały, a ja dopiero przed północą zjawiłem się w domu. Wtedy przekonałem się, jakie poważanie miał tata wśród starej i nowej załogi.

- A po Brynowie zwykła droga kapłańska…

- Najzwyklejsza, choć bardzo ciekawa i pouczająca. Dekret biskupa – i jedziesz tam. Kolejny dekret – zmiana probostwa. I tak po Brynowie byłem w Lublińcu, Świętochłowicach, Siemianowicach Śląskich – Michałkowicach, w Zabrzu - Pawłowie i jeszcze w kilku parafiach na zastępstwie. Aż wreszcie po 12 latach posługi zostałem proboszczem parafii św. Pawła w Nowym Bytomiu, dzielnicy Rudy Śląskiej.

- Pierwsze własne probostwo, wielka rzecz dla kapłana.

- Pewnie, ale po wyjściu z dekretem od ks. biskupa Herberta Bednorza z radości nie skakałem. Wiedziałem, że idę do środowiska tradycyjnie śląskiego, ale już naszpikowanego hotelami robotniczymi i hufcami pracy. Wokół przecież kopalnie i huty. Biskup poklepał mnie po ramieniu i powiedział na do pożegnanie: - Ty, Bernard uważaj, tam może być gorąco, może dojść do rękoczynów – ale ja będę się za ciebie modlił, na pewno sobie poradzisz. Chciałem zadać pytanie: jakie rękoczyny, co się tam dzieje, ale drzwi były już zamknięte.

- I co było dalej?

- Można powiedzieć, że działy się dzieje. Do Nowego Bytomia dojechałem taksówkę. A pod „Pawłem” tłumy. Na pewno setki osób – wyraźnie mi wrogich. Milicja w pogotowiu. W kierunku dwóch wikariuszy, którzy wyszli mi na spotkanie, poleciały okrzyki: zdrada, zdrajcy! Potem dowiedziałem się, że po śmierci poprzedniego proboszcza, parafianie na jego miejscu chcieli widzieć jednego z wikarych. Wtedy kobiety wpychały mnie z powrotem do samochodu, krzyczały: precz stąd!, a przeciskając się do plebanii trochę mnie poszarpano. I tak zaczęło się moje pierwsze probostwo. A potem cudownie wszystko się poukładało.
U „Pawła” spędziłem prawie 8 lat. Świetnie się czułem i spełniałem, ale nadszedł znamienny dla mnie 1974 r. Przyjechał biskup Bednorz. Był zachwycony stanem parafii i dekanatu. Przed ludźmi wynosił mnie pod niebiosa. Prawie sam po nich szybowałem. Ale przed odjazdem wziął mnie na bok i mówi: - Słuchaj Bernard, ty pójdziesz do Jastrzębia. Jak to, dlaczego? – żachnąłem się. – Bo ty umiesz rozmawiać z gorolami. Powiedział jeszcze, że słyszał od ludzi, że z przyjezdnymi gadam, jakbym był gorolem, czuję ich potrzeby i zacieram granice między miejscowymi a napływowymi. – A w Jastrzębiu prawie wszyscy to gorole. Chcą im urządzić socjalistyczne miasto, bez kościołów, bez Boga – dodał biskup. Wiadomo było, że z Bednorzem się nie dyskutuje. – Ja cię tam Bernard potrzebuję! Klamka zapadła. Pozałatwiałem swoje sprawy w probostwie, uspokoiłem parafian, ponieważ płacz po mnie był prawie na pograniczu kolejnego buntu – no i w drogę, do św. Katarzyny w Jastrzębiu – Zdroju.

- A czy biskup szepnął na ucho: Bernard, ty tam musisz świątynię zbudować.

- Nie musiał szeptać, to się czuło. To wisiało w powietrzu. Ta wielowiekowa parafia liczyła wówczas 75 tys. ludzi. W znakomitej większości z blokowisk. To był chyba rekord Polski. Była jeszcze niewielka parafia w samym Zdroju pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, ale cóż to znaczyło dla miasta już prawie stutysięcznego? Mówiono wówczas, że jak do „Katarzyny” wejdzie 800 osób, to pocą się jak górnicy na szychcie. Z Jastrzębia chciano zrobić cos na wzór Nowej Huty, taki samogrający socjalistyczny organizm społeczny. Ale czarno na białym widać było, że to się nie powiedzie. Nie było szans.

- A dlaczego nie? W statystykach kościelnych podano, że przeciętny wiek parafian u „Katarzyny” w 1975 r. wynosił ok. 23 lat. Takich ludzi można lepić na swoją modłę. Szczególnie kiedy doświadczają cywilizacyjnego awansu: dostają mieszkania, mają dobre zarobki, dostęp do luksusowych wówczas towarów, zagwarantowane wczasy nad morzem… A przyjechali tutaj z biednej Polski. Władza im niebo przychyliła – powinni ją chwalić.

- Tak się właśnie partyjnej władzy wydawało. Że to bułka z masłem. Ale ci ludzie zza szyb swojej rodzinnej często biedy, widzieli od dzieciństwa kościelne wieże, słyszeli dzwony – to byli ludzie wielkiej i głębokiej wiary. Także niepokornego, odważnego ducha. Poznałem ich. Wielu miało ojców w partyzantce – w oddziałach Armii Krajowej i Batalionach Chłopskich. Mieli tu wszystko, oprócz jednego – dostępu do Boga, kościoła, brakowało im choćby niedzielnej mszy. I o to zaczęli prosić, a potem walczyć. Już mój poprzednik ks. Czesław Podleski rozpoczął starania o budowę kościoła, ale było to wołanie na puszczy. Ludzie zaczęli się więc modlić pod stojącą wśród bloków figurką św. Jana Nepomucena. Na pierwszym nabożeństwie w latem 1973 r. było czterysta osób. Na pasterce pod gołym niebem – dwa tysiące. Kiedy zostałem proboszczem, to pod Nepomucenem gromadziło się kilkanaście tysięcy wiernych. Centrum miasta zablokowane, komunikacja sparaliżowana. Ale i to jeszcze było za mało, żeby dostać zgodę na budowę świątyni.
No to górnicy się wkurzyli i pojechali do Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Było ich ze dwustu. A tam to samo: że dla takiej garstki nie będzie zgody na budowę kościoła, że Jastrzębie to socjalistycznej miasto…I takie dalej pierdoły słyszeli. To jeszcze bardziej rozsierdziło górników - zaczęli więc wykrzykiwać, że jak ta garstka nie jest argumentem, to następnego dnia przyjadą do Katowic tysiące. No i zgoda na budowę została wydana.

- Boje o kościół i towarzyszące im okoliczności opisane zostały w „kronice budowy” zaczynającej się mottem: W imię Boga… Tak samo zresztą zaczyna się druga kronika, dla nas historyczno – polityczna, z pierwszym wpisem 18 czerwca 1978 r. Dlaczego ksiądz prałat zaczął prowadzić ją od tej daty?

- Tej niedzieli zbuntowali się górnicy „Jastrzębia” i „Moszczenicy” – pracy odmówiła pierwsza zmiana. Druga też nie zjechała na dół…

- Władze próbowały zbagatelizować te strajki, że to wina jakiegoś urzędnika, który na czas nie dopilnował wypłaty.

- Spóźnione pensje były tylko kroplą, która przelała czarę goryczy. Oni w kopalniach harowali na okrągło. W tygodniu podziwiałem ich za determinację i wiarę, bo po ciężkiej szychcie przychodzili „Na Górkę” budować kościół. Ale to była niedziela, a w niedzielę normalny człowiek powinien z rodziną siedzieć w domu. Świętować. Do tego w telewizji miała być transmisja ważnego meczu na piłkarskich mistrzostwach świata. A tu meczu nie mogą zobaczyć, pieniędzy nie dostają…Pieniądze szybko się znalazły, ale władza nie zamierzała tolerować, puścić płazem tego buntu. Partia postanowiła dać górnikom nauczkę. Szybko zidentyfikowano rzekomych prowodyrów i dziesięciu górników dostało dyscyplinarki. Działające wtedy związki zawodowe, które szły na partyjnym pasku, nie chciały im pomóc – uznano to za prowokację polityczną. Wyrzuceni chcieli pójść do Sądu Pracy, ale zastraszeni adwokaci zamykali przed nimi drzwi. Zdesperowani przyszli do mnie i opowiedzieli, że wyrzucono ich za to, że nie podjęli pracy w niedzielę. W najbliższą niedzielę opowiedziałem o tym na mszy. I tak sprawa trzymana w ścisłej tajemnicy – przestała nią być. Powiedziałem, że jeżeli faktycznie górnicy są represjonowani za to, że chcą mieć wolne niedziele, to ogłoszę na nich kolektę w całym Jastrzębiu, żeby mieli za co żyć.

- To było jakby preludium przed wydarzeniami z sierpnia 1980 r.

- Też tak uważam. To była jeszcze mała śnieżna kulka, która za dwa lata miała przejść w lawinę. Czułem, że zaczyna się dziać coś w tym ustroju niezwykłego, stąd zacząłem przelewać na papier, to co widziałem i słyszałem. Tak zaczęła powstawać druga kronika – polityczno – historyczna, jak ją nazwaliście. Ale w tamte czerwcowe dni 1978 r. też wziąłem się na odwagę i na mszy zaapelowałem do słuchających mnie w kościele donosicieli, dosłownie: per kapusie do nich się zwróciłem - żeby tam gdzie trzeba, swoim przełożonym, niezwłocznie zameldowali, że o tej sprawie zawiadomiłem biskupa katowickiego, on – prymasa, że niebawem będzie się nią zajmował Episkopat, a dalej represje wobec górników staną się problemem w negocjacjach rządu z Watykanem. Na kolejnej mszy jeszcze raz zaapelowałem do władzy o przyjęcie górników do pracy oraz respektowanie ich praw do niedzielnego wypoczynku. No i wrócili do kopalń, a czas przymusowego bezrobocia potraktowano jako bezpłatny urlop.
Krótko później pojechałem do Katowic, żeby poinformować biskupa Bednorza, jak w Jastrzębiu rozwiązana została sprawa strajku. Wziął mnie do ogrodu i na ucho szepnął, że tak będzie bezpieczniej, bo nie tylko czuje, ale wie, że jego siedziba naszpikowana jest pluskwami. No i między nami taka mniej więcej odbyła się rozmowa: - To powiedz Bernard, jak górnicy przyjęli twoje, a więc i Kościoła wstawiennictwo w ich sprawach? – zapytał biskup. – Mówią, że mają proboszcza z jajami! – odpowiedziałem. – Że co, że jak – biskup aż przystanął – powtórz to jeszcze raz? Powtórzyłem. A on: - Bernard, ty się tym nie przejmuj, nie gorsz się, to ich codzienny język. Ale ty wiedz, że to znaczy więcej niż miałbyś zostać honorowym górnikiem. Jesteś jak ich… kamrat.

- Była to wyraźna aluzja do nadania Edwardowi Gierkowi tytułu Honorowego Górnika PRL.

- Bardzo wyraźna! W każdym razie czerwcowe wydarzenia w jastrzębskich kopalniach miały zasadniczy wpływ na treść listu biskupa Bednorza, podpisanego też przez wszystkich dziekanów diecezji katowickiej, wysłanego w październiku 1978 r. do Edwarda Gierka. Śląski Kościół zaapelował w nim o likwidację czterobrygadowego systemu pracy w kopalniach i zniesienie przymusu pracy w niedzielę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziwne wpisy Jacka Protasiewicz. Wojewoda traci stanowisko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na jastrzebiezdroj.naszemiasto.pl Nasze Miasto